Kamienica na Smuli jest jednym z najbardziej niesamowitych miejsc w całej Warszawie. Skupienie wielu znajomych na przestrzeni 100m2 powoduje iż spotkanie na kawę oznacza przejście się w kapciach przez klatkę a zaproszenie na kolację zapukanie do sąsiedniego mieszkania. Akademicka organizacja przestrzeni w klimatycznej, przedwojennej kamienicy z zachowaniem swoich czterech kątów i chociażby swojego ustawienia talerzy w szafce, tworzy idealnie przyprawioną kombinację bliskości i odrębności. Bo każdy ma towarzystwa tak w sam raz, tyle na ile potrzebuje. Gotowanie zaś, a raczej jedzenie pyszności wzajemnie przygotowywanych jest najbardziej spajającym ogniwem. Nieważne czy jest to wspólne picie herbatki, gotowanie wykwintnej kolacji czy też szybka kawa przed pracą. I stąd pomysł samego bloga. W końcu ja mam chęci, Paweł pomysły a Izzy jedyny działający piekarnik!


Jak to mawiała Julia Child: Bon appétit!

sobota, 5 marca 2011

Dzień dobry, a raczej dobry wieczór!

Dawno mnie nie było, zdaję sobie z tego sprawę, tylko czasem okazuję się, że mimo dobrych chęci i nawet bardzo częstego z resztą gotowania, a nawet zrobionych zdjęć, na przerobienie tego wszystkiego już po prostu nie starcza mi czasu. Jedno z czego mogę być rzeczywiście zadowolona to to, że rzeczywiście gotuję i z każdym tygodniem wciąga mnie to coraz bardziej. A z każdą przygotowaną potrawą spektrum możliwości zamiast się wyczerpywać, to się powiększa. Nowe smaki, kombinacje, połączenia. Taka twórczość kuchenna:)

Na dziś, stosownie do okazji i mojego życia o prędkości światła, równie szybka i prosta potrawa, choć wygląda i smakuje bardzo wytrawnie. Moi drodzy oto sekret Avocado con Queso! Upatrzyłam to w restauracji, a od inspiracji już tylko krok do własnych adaptacji...



Avocado con Queso
(porcja na 2 osoby)

2 avocado, obrane i pokrojone w plastry
2 łyżki śmietany 35 wymieszanej z kilkoma łyżkami bulionu tak żeby uzyskać dość płynną konsystencję(ja używam z kury ale równie dobrze może być wegetariańska wersja)
10 dag gorgonzoli
10 dag parmezanu
bagietka
masło
czosnek
przyprawy
rzeżucha


Przygotowuję dwie małe miseczki żaroodporne. Na dnie każdej z nich smaruję odrobiną tej śmietany z bulionem. Układam kilka plastrów avocado, kruszę najpierw trochę gorgonzoli następnie parmezanu. Przekładam na zmianę śmietanę, avocado i sery aż do wykończenia. To samo powtarzam z drugim avocado. Całość zapiekam w temp. 180C do momentu delikatnego zarumienienia się góry co trwa ok. 15 min. W międzyczasie przygotowuje grzanki z masłem czosnkowym. Bagietkę kroję na drobne plastry, masło mieszam z wycięśniętym ząbkiem czosnku, bazylią, tymiankiem oraz solą. Smaruję kromki i wstawiam do piekarnika ok. minuty przed wyjęciem avocado. 
Dekoruję świeżą rzeżuchą.


Smacznego!

PS. to w grzankach tkwi sekret! Dodają całej potrawie (o dziwo) delikatności, bez nich całość jest za mdła, ciężka i męcząca...


niedziela, 14 listopada 2010

Pawek wraca przez Paryż!!!

Koniec szalonego tygodnia. Pawłowy wypad na GWA dobiega końca, a że wraca przez Paryż...
Ostatnio jestem dość częstym gościem na blogu whiteplate a jej miłość do kuchni francuskiej potęguje ją we mnie również. Co ciekawe, to jej zmagania i odkrycia kulinarne uświadomiły mi coraz większy pociąg do pieczenia niż samego gotowania. Bo czy może być cudowniejsze uwieńczenie niż deser ;P
Wszystkie te aspekty razem i każdy z osobna zadecydowały i MUSIAŁAM upiec tartę jabłkową, tym bardziej że mamy świeżą dostawę jabłek prosto z Mazur:) a więc voila:



Tarte aux pommes 

(na podst. The fundamental techniques of Classic Pastry Arts, The French Culinary Institute, zaczerpnięte od WhitePlate którą przy tej okazji serdecznie pozdrawiam:)

Ciasto:
150 g masła
90 g drobnego cukru (ja użyłam na pół normalnego i pudru)
szczypta soli
2 duże żółtka
250 g mąki pszennej
1 łyżka wody

Połączyć wszystkie składniki - można ręcznie lub mikserem. Należy jednak pamiętać, by ciasta nie zagniatać zbyt długo.
Jeśli jest zbyt suche, można dodać jeszcze jedną łyżkę wody.
Ciastem wylepić okrągłą formę do tarty o średnicy 25 cm. Wstawić do lodówki.

W tym czasie przygotować nadzienie:

400 g jabłek do szarlotki 
sok z 1/2 cytryny
75 g cukru (co do cukru to wiadomo, kto jak lubi, osobiście dodałam go mniej)
1 laska wanilii, przecięta wzdłuż (ja użyłam cukru waniliowego oraz aromatu waniliowego bo tylko to było w kuchni, a efekt  i tak był super :P )

Jabłka obrać i pokroić w małą kostkę (o szer. ok. 5 mm)
Wrzucić do garnka, wsypać cukier, z laski wanilii wyjąć nasionka i dodać do jabłek. Wlać 4 łyżki wody i dusić na małym ogniu ok. 15 minut.

Piekarnik nagrzać do 175 st C.
Ugotowane jabłka włożyć do formy z ciastem. Następnie na wierzchu ułożyć w okrąg, zaczynając od brzegu formy, cienko pokrojone plastry jabłka (2-3 jabłka), posypać łyżką cukru i wstawić do piekarnika na 50-60 minut. U mnie piekła się raptem 40 i i tak się przypiekła, tak więc proponuję skonfrontować te dane z własnym piekarnikiem.

Tadam! 



Co ciekawe, po raz pierwszy po prostu przepisuję przepis bez żadnych zmian, bo jest tu szereg przydatnych informacji, na które nie wpadłabym sama, bo skąd niby miałabym wiedzieć, że ciasta nie należy wyrabiać zbyt długo, takich informacji nie ma w książkach kucharskich przecież. 


No i tak wiem, zapiekłam brzegi, ale skoro nawet taka zniknęła szybko z talerza to chyba o czymś świadczy prawda! 




niedziela, 7 listopada 2010

Mediterranean Pissaladière czyli tarta po włosku!

Po czekoladowym początku dnia trzeba było odmiany. Kiedyś w berlińskim supermarkecie udało mi się ustrzelić dwa opasłe tomy książek kucharskich wydawnictwa Parragon. Jedna to Italianische Kuche a druga to Schnelle Gerichte. Przepisy są nieskąplikowane, mają piękne ilustracje i generalnie nie zajmują zbyt wiele czasu. Do tego zawsze jest to dobra okazja do poćwiczenia niemieckiego i to  z przyjemnością.


Mediterranean Pissaladière

Ciasto:
225g mąki
125g miękkiego masła
pół łyżki soli
2 łyżki świeżo startego parmezanu
1 jajo
2 łyżki zimnej wody

Nadzienie:
2 łyżki oliwy
1 duża cebula, pokrojona w krążki
2 wyciśnięte ząbki czosnku( w oryginale jest jeden)
400g pomidorów z puszki z sosem
4 łyżeczki koncentratu pomidorowego( w oryginale są 4 łyżki tego koncentratu
1 czerwona papryka
2 łyżeczki tymianku (w oryginale jest świeży tymianek, ale takiego nie posiadałyśmy)
8 zielonych oliwek pokrojonych w krążki (tu kolejna zmiana, w oryginale jest 6 oliwek i to czarnych, ale niestety takowych obecnie w lodówce nie miałam)
świeżo tarty Parmezan do posypania.

Mąkę przesiać i zagnieść z masłem do uzyskania gładkiej masy, dodać sól, tarty parmezan oraz jajo. Do tego wszystkiego jedną łyżkę zimnej wody i dokładnie zagnieść. Jeśli ciasto się zanadto kruszy można dolać jeszcze jedną łyżkę wody. Zagniecione ciasto owinąć folią spożywczą i włożyć do lodówki na 30 min.

Nadzienie:
Oliwę rozgrzać w rondelku, dodać cebulę i czosnek i dusić przez 5 min. Dodać rozdrobnione pomidory z puszki, wymieszać i dusić na małym ogniu przez kolejne 10min. Na koniec dodać koncentrat pomidorowy i zestawić z ognia.
Paprykę przekroić na pół, usunąć gniazda nasienne. Obie połówki ułożyć na blasze i zapiekać przez ok. 15-20min(ja grillowałam jakieś 25min, ale już chyba wszyscy wiedzą że nasz piekarnik jest specjalny). Zapiekać dopóki podstawa nie zacznie być czarna. Ostudzić i pokroić na długie plastry.

Ciasto wyjąć z lodówki, rozwałkować i przełożyć do formy o średnicy 24cm. Włożyć do piekarnika. Zapiekać 10 min w temperaturze 200stopni pod przykryciem z folii aluminiowej. Po tym czasie zdjąć folię i piec przez kolejne 5 min. do zbrązowienia ciasta...

Po wyciągnięciu ciasta, na całość wyłożyć pomidorowy sos. Na całości ułożyć pokrojoną w paski papryczkę. Dodać resztę składników czyli paprykę, oliwki i tymianek oraz odrobinę soli.

Pissaladiere trzeba piec przez kolejne 15min. Zostawić do wystygnięcia i serwować!!!


Gdy nie ma dzieci w domu to jesteśmy niegrzeczni!!!

Ha, nasi mężczyźni wyjechali. Bardzo chciałoby  się wykorzystać dany czas na coś typowo babskiego, ale słotna jesień niestety nie sprzyja jakimkolwiek ekstrawagancjom. Pada, krople deszczu uderzając o parapet sprawiają, że nawet druga kawa nie jest w stanie postawić mnie na nogi. Śpię... nawet Ryjek nie chce na spacer.
Dopiero Czajnik, który zawitał do Nas wieczorem rozruszał atmosferę. Skończyło się na tym, iż o 22:00 zebrałyśmy się i pojechałyśmy do tesco.
Cel był szczytny, Cloud Chocolade Cake podpatrzone u Pieprzowej Wanilii

Harmonogram:

Godzina 22:30 zakupy w teskaczu, 23:30 powrót do domu, 00:30 przygotowania w trakcie, 1:45 cudowny tort stoi na stole i czeka na zastygnięcie polewy! Mniam, Czekoladowy Puszysty Torcik na poprawienie nastroju o drugiej rano. To jest to!
Zdecydowanie polecam osobom, które uwielbiają czekoladę, słodyczea sam widok skorupki czekoladowej na cieście wprawia ich w zachwyt! Nawet świadomość wielkiej bomby kalorycznej nie jest w stanie mnie zniechęcić.

Efekty poniżej:

Izzy smakująca czekolady
Chocolate Cloud Cake
(podpatrzone u Pani Małgosi dz. a tekst źródłowy znajduje się tutaj!)


Składniki na ciasto:

1 + 1/3 szkl. cukru (ja użyłam brązowego)
¾ szkl. świeżo zaparzonej kawy
200 g gorzkiej, dobrej czekolady (min. 62% zawartości kakao), drobno posiekanej
2/3 szkl. ciemnego kakao dobrej jakości
¼ łyżeczki soli
1 łyżka ekstraktu waniliowego
3 żółtka jaj + 6 białek
1/3 szkl. mąki pszennej


Składniki na polewę:

150 g czekolady deserowej
0,5 szklanki śmietanki (użyłam 30%)
2 łyżki miodu



W rondelku zagotowałam świeżo zaparzoną kawę (¾ szkl.) wraz ze szklanką brązowego cukru. Mieszałam do momentu rozpuszczenia się cukru. Zmniejszyłam ogień i dorzuciłam 200g czekolady połamanej na kawałki. Teraz już mieszałam cały czas, co by czekolada nie przywierała:) i się przypadkiem nie przypaliła. Gdy się rozpuściła, zdjęłam garnek z ognia, dosypałam ¼ łyżeczki soli oraz ciemne kakao(2/3 szkl.). Po dokładnym wymieszaniu (najlepiej trzepaczką) dodałam ekstrakt waniliowy. Masa powinna być gładka.
Gdy całość trochę ostygła(ok 10 min.) wbiłam kolejno 3 żółtka, a następnie mąkę(1/3 szkl.).

Z 6 białek Izzy ubiła pianę. Stopniowo dosypując 1/3 szklanki cukru. Piana powinna być mocno sztywna! Gotową pianę przełożyłyśmy partiami do czekoladowej masy mieszając bardzo delikatnie do połączenia obu mas w jedność :P

W przepisie jest napisane aby rozgrzać piekarnik do temp. 180 st. C. U nas wszystko robi się na wyczucie, bo temp jest jedna właściwa czyli gorąca, ale i tak się udało!
Spód tortownicy (średnica 24 cm) wyłożyłyśmy papierem do pieczenia. Boki tortownicy, oraz wyłożone dno - wysmarowałyśmy masłem. Od zewnątrz owinęłyśmy blachę folią aluminiową. Dodatkowo należy przygotować większą blachę o wyższych brzegach do kąpieli wodnej.

Gotową masę wlałam do tortownicy i włożyłam do drugiej, większej blachy. Do tej dodatkowej blachy wlałam gorącej wody, na wysokość ok. 1,5 -2cm.
Piekłyśmy w kąpieli wodnej przez ok. 35 minut. Włożona w środek ciasta wykałaczka powinna być lekko oblepiona ciastem (nie czekać do suchości patyczka, bo ciasto starci swoja delikatną, musową konsystencję).
Najtrudniejszą sprawą jest oczekiwanie na wystudzenie ciasta! Dopiero wtedy należy zdjąć obręcz tortownicy i ostrożnie wyjąć ciasto na paterę, zdejmując jednocześnie ze spodu papier do pieczenia. Przy tym wyglądzie wymagało to naprawdę silnej woli.

Polewa
W rondelku zagotowałam śmietanę kremówkę, wmieszałam 2 łyżki miodu, wsypałam posiekaną czekoladę deserową. Mieszałam aż do rozpuszczenia. Po wystudzeniu należy ją wylać na ciasto.

Można je podawać od razu, lub chłodzone w lodówce, ja pomimo całych katuszy związanych z oczekiwaniem preferuję tą wersję z lodówką.

Życzymy smacznego!
 

P.S. Bardzo dobry pomysł na jesienną chandrę, od razu łatwiej było nam obudzić się kolejnego dnia rano z myślą, że czeka na nas to przepyszne puszyste czekoladowe ciasto wraz z kawą. Polecam!

piątek, 29 października 2010

Dzień bez zupy jest dniem straconym!

Wydawałoby się, że idę na łatwiznę. W końcu tak jak rzeczywiście dotrzymuję danego sobie słowa i nie powtarzam przepisu ani ani już ponad trzy tygodnie, tak z drugiej strony w ciągu tygodnia kończy się to na daniach raczej nieskomplikowanych w przyrządzaniu, w tym na zupach właśnie ! Tylko ja naprawdę je lubię. Aksamitne, gęste kremy przydają równowagi słonecznym, aczkolwiek coraz zimniejszym dniom. No i w końcu tą samą zupę, da się za każdym razem zrobić inaczej. No dobra, nie będę już smęcić o tym samym, moja fantazja kulinarna pobudzona ostatnio przez samą okoliczność pisania bloga każdego dnia skłania mnie do poszukiwania coraz to nowych przepisów a nieskończoność smaków jest jak nieskończoność internetu :) dzisiaj konfrontując zasoby lodówki zaopatrzoną raptem w marchewki, kawałek piersi kurczaka i pół puszki mleczka kokosowego zapędziłam się na bloga amerykanki Eriki http://www.inerikaskitchen.com/ którego też serdecznie polecam. Efekty mojej kulinarnej egzaltacji poniżej!


Marchewkowy krem z kurczakiem po tajsku
źródło inspiracji: http://www.inerikaskitchen.com/ ale z modyfikacjami

 

Składniki:
3 łyżki masła
1 średniej wielkości posiekana cebula
ok. 500g utartej marchewki
1 średniej wielkości ziemniak, posiekany w niezadużą kostkę
2 wyciśnięte ząbki czosnku
1 łyżka tajskiej pasty do zup Tom Yom
1 szklanka mleczka kokosowego
2 szklanki bulionu (ja użyłam drobiowego)
połówka piersi z kurczaka, pokrojona w wąskie paski(ja akurat tylko tyle jej miałam, ale to przecież do niczego nie zobowiązuje :P )







W garnku o grubym dnie zeszklić na 2 łyżkach masła posiekaną cebulę, dodać tartą marchewką(ja ją tarłam na grubych oczkach, w końcu i tak przecież potem trzeba wszystko zmiksować). Całość dusić na średnim ogniu przez ok. 4-5min. Dodać wyciśnięty czosnek oraz pastę Tom Yom i dusić jeszcze przez ok. 1 min mieszając przy tym, tak żeby wszystkie składniki się ze sobą połączyły. Dodać rosół, mleczko kokosowe oraz pokrojonego ziemniaka a następnie całość zagotować. Przykręcić ogień i dusić przez ok. 20min, tak żeby warzywa stały się miekkie. Zmiksować.
Kurczaka pokroić na wąskie paseczki i smażyć na reszcie masła przez jakieś 5min. Posypać nim zupę.
Smacznego!

czwartek, 28 października 2010

Havreflarn! czyli ciasteczka owsiane po szwedzku:)

Każdy dzień może nam przynieść nowe inspiracje. Ha, nawet w pracy można przeżyć objawienie kulinarne. Koleżanka zza biurka przywiozła ze Szwecji przepyszne ciasteczka owsiane i od razu wiedziałam, że jest to coś czego nie jadłam w takiej postaci i na co przepis muszę zdobyć. Rozpoczęłyśmy poszukiwania. Po jakimś czasie trafiłam na strony po ... szwedzku.  Zdjęcia odpowiadały wyglądem temu co trzymałam w rękach. To było to! Beata w ciągu 10 min zrobiła mi tłumaczenie i wiedziałam już co będę robić wieczorem.
Muszę się przyznać iż przepisy na ciastka owsiane próbuję już od jakiegoś czasu i dopiero dziś odkryłam ich wielką tajemnicę. Wyciąga się je z piekarnika po czasie jaki miał upłynąć, nawet jeśli wydają się nam surowe. Wiem, że pewnie nie jest to jakieś wielkie odkrycie, ale dla mnie, początkującej kucharki było to odkrycie na miarę tego, że ziemia jest okrągła. Tym to sposobem po raz pierwszy mogę wrzucić przepis na ciasteczka owsiane.
Oto one. Tadam!!

Sam przepis trochę zmodyfikowałam i spolszczyłam miary, zresztą ilość półproduktów daje nam naprawdę niewiele ciasteczek, tak więc zmieniłam je tak, aby wystarczyło na trzy blachy po 12 ciastek. W końcu są tak pyszne, że nie sposób się im oprzeć.


 
Havreflarn czyli szwedzkie ciasteczka owsiane 
(szwedzka strona www.recepten.se
tłumaczenie: Beata
a wszystko z moimi modyfikacjami)


200ml masła
200g płatków owsianych
200g cukru pudru
200g mąki
3 łyżki mleka
3 łyżki syropu klonowego lub płynnego miodu (ja użyłam tego drugiego)
2 łyżeczki imbiru
0,5 łyżeczki proszku do pieczenia






Masło rozpuszczamy, łączymy ze sobą płatki owsiane*, cukier puder, mąkę, proszek do pieczenia oraz imbir. Dodajemy rozpuszczone masło, mleko oraz płynny miód. Całość ugniatamy do momentu uzyskania w miarę jednolitego ciasta. Formujemy małe kulki i rozgniatamy na dość płaskie, kilkumilimetrowe placuszki. Układamy na blasze, ale nie za gęsto, bo naprawdę wyrastają;)
Wkładamy na 5min do rozgrzanego na 200C piekarnika i ani minuty dłużej! Ciastka dojdą po wyciągnięciu. Oczywiście należy je zostawić na blasze do całkowitego ostygnięcia.



*Jako, że chciałam mieć delikatne małe ciasteczka odpowiadające wyglądem tym, które przywiozła koleżanka to przemieliłam płatki owsiane młynkiem tak aby były drobniejsze. Nie była to wtedy do końca ani mąka, ani znowu płatki nie dominowały smaku. Chodziło o zwartą całość smaku i chyba nawet się udało :)




Beata, dziękuję za inspirację!!!
Smacznego:)

środa, 27 października 2010

sajgonki/springrolsy







A oto środowe sajgonki!!! Jak na pierwsze danie w papierze ryżowym wyszły całkiem, całkiem.

A teraz do rzeczy:
Środek:


makaron ryżowy (cienkie nitki), kapusta pekińska, cebula, grzyby (moon i shitake), por, kurczak, krewetki, tajska bazylia, kolendra, szczypiorek, kiełki, czosnek, sos sojowy, sos rybny, sok z cytryny, curry/chili.

Makaron ugotowałem i pokroiłem (dość drobno). Kapustę pekińską pokroiłem w drobne paski i usmażyłem z pokrojoną cebulą i porem oraz grzybami. Kurczaka pokroiłem w paski i usmażyłem, a krewetki umyłem i przesuszyłem w ręczniku papierowym z nadmiaru wody. Zrobiłem w sumie 2 rodzaje nadzienia: jedno z carry i czosnkiem, a drugie z chili, czyli do usmażonego makaronu z kapustą pekińską, grzybami, porem i cebulą dodałem chili (albo curry i czosnek), sos sojowy, sos rybny i sok z cytryny. Następnie tak zrobiony farsz nakładałem na zmoczony papier ryżowy, dokładałem kurczaka lub krewetki (według uznania) oraz kiełki, szczypiorek, kolendrę i/lub tajską bazylię, a na koniec nadawałem temu czemuś kształt znany z azjatyckich knajpek :-)



Wskazówka: zawiniętego springrolsa smażyć na baaardzo rozgrzanym oleju. No i wsio! A wynik eksperymentu jest na zdjęciu powyżej :-)

Multikulturowe kulinarne wspaniałości!

Wczoraj na cincin znalazłam idealny przepis na obecną pogodę. Kremy są chyba najlepszym sposobem na wewnętrzne rozgrzanie organizmu a już zupa serowa! Mniam. Do tego sam przepis nie był specjalnie wysublimowany, wszystko czego potrzebowałam miałam w lodówce i to przesądziło o tym jaki smak zdominuje dzisiejszy wieczór. Nie tylko ja dzisiaj miałam jednak ochotę na pichcenie i poznawanie nowych smaków. Zaczęło się od kuchni holenderskiej i zupy serowej, przebrnęło przez Ukrainę i ichniejszy szampan a skończyło na, no właśnie, powiem tylko tyle że jest to azjatycki przysmak i mam nadzieję, że Paweł w najbliższym czasie opisze resztę. Na zachętę wrzucam zdjęcie owej tajemniczej potrawy, którą zajadaliśmy się wieczorem, na pierwszym planie oczywiście szampan. Tak wiem, brak nam prawdziwych kieliszków do szampana, ale uwierzcie że wcale nie smakował przez to gorzej, a przyznam się nawet, że dopiero teraz patrząc na to zdjęcie zwróciłam na to uwagę.
Anyway, Pawek! Przyszalałeś:)))))))))))



Poniżej zaś moje zmagania z holenderską zupą serową. Miało być 20 minut, było 1,5godziny, ale koniec końców smak wszystko wynagrodził.

 Holenderska Zupa Serowa
(upatrzone na forum cincin, wrzucone przez Seniorkę, a sam przepis z miesięcznika Moje Gotowanie)

fot. PP



Składniki:
150g goudy lub innego twardego sera
3-4 łyżki mąki
5 łyżek masła
bulion drobiowy, ponad litr (ja zrobiłam z kostki, w wersji wege można użyć warzywnego)
żółtko
pół szklanki śmietany
sól, pieprz do smaku


Do talerza:
tost zarumieniony na maśle
pół łyżki pietruszki





Fot. PP

Mąkę przesmażamy z masłem nie rumieniąc. Dodajemy zimny bulion. Gotujemy ok. 8 min stale mieszając aż do uzyskania lekko kremowej konsystencji. Ser ścieramy na tarce o dużych oczkach. Dodajemy do gotującej się zupy małymi porcjami tak, aby nie zlepiał się w kulkę a rozpuszczał* Mieszamy aż cały ser się rozpuści. Doprawiamy solą i pieprzem do smaku. Z solą trzeba uważać bo zarówno bulion jak i ser jest słony. Garnek zdejmujemy z ognia, dodajemy żółtko roztrzepane ze śmietaną, mieszamy. 
Chleb tostowy rumienimy na maśle, wkładamy do talerza, nalewamy zupę, posypujemy pietruszką - ok. pół łyżeczki.

Smacznego!







* z tym rozpuszczaniem sera to jest tak, że muszę się przyznać - nie od początku mi to wychodziło! Zupy nie zagotowałam wrzuciłam cały ser i myślałam że jakoś to będzie. Spowodowało to oczywiście wielkiego gluta i całość musiałam ratować trzepaczką i ponad godzinnym, ciągłym mieszaniem. Koniec końców się udało :) ale na przyszłość radzę ser wrzucać dopiero gdy temperatura cieczy jest naprawdę wysoka i MAŁYMI porcjami.

fot. PP

poniedziałek, 18 października 2010

Poniedziałek!

Kolejny dzień bez pójścia do szkoły. Okazuje się, że załatwienie wszelkich formalności związanych z przywróceniem mnie w roli studenta po niefortunnym wykreśleniu mnie z ich grona zajmuje dużo więcej czasu niż się wszystkim wydawało. Terminy, podania, wnioski... I czekam i czas leci. I próbuję zagłuszyć myślenie i gotuje.... w końcu mam na to trochę więcej czasu!

Krem z Ciecierzycy
(podpatrzone u Truskawki tylko proporcje trochę inne)

Składniki:
1 cebula, drobno posiekana
ćwiartka selera, drobno posiekanego
2 ząbki czosnku, przeciśnięte przez praskę
1 mała suszona papryczka chilli, pokruszona
1 łyżeczka suszonej pietruszki
1,5 szklanki cicierzycy, namoczonej na noc
litr bulionu
dwie, trzy garście drobnego makaronu, u mnie były muszelki
sól i pieprz do smaku
oliwa

W dużym garnku na oliwie podsmażam cebulę i seler. Po chwili dodaję czosnek wraz z suszoną pietruszką i pokruszoną papryczką chilli. Duszę całość jakieś 5-10 minut.
Ciecierzycę odcedzam z resztki wody(chociaż u mnie po nocy to ziarenka tak napęczniały że próbowały wyjść z talerza) i dodaję do duszonych warzyw. Całość zalewam bulionem. Zupę gotuję ok. 40 minut.
Wyciągam z garnka tyle ciecierzycy ile chciałabym oszczędzić przed zmiksowaniem. Resztę traktuję moim blenderem. Dorzucam z powrotem pozostałą ciecierzycę i makaron. Gotuję  tak długo aż makaron zmięknie. (10-15 minut). Doprawiam do smaku solą i pieprzem. Autorka twierdzi, że jest to aboslutnie brzydkie danie i ma racje:) Za to walory smakowe idealnie trafiają w jesień.
Smacznego!

niedziela, 17 października 2010

Marchewka od Truskawki

Idąc za ciosem a raczej korzystając z rozgrzanego piekarnika Izzy koniecznie chciałam wypróbować nowo zakupioną porcelanową foremkę. Swoją drogą wszystkie formy które mam produkowane są w Portugalii. Nie jest to może nic znaczącego, ale tak jakoś bardziej atlantycko mi wszystko smakuje:D Zresztą trzeba było przywitać nowego tymczasowego gościa na Smuli, moją kuzynkę Paulinę, która przybyła na podbój Warszawy. Od razu dostała bojowe zadanie starcia marchewek na ciasto :P
Recepturę na Ciasto Marchewkowe podpatrzyłam na blogu Strawberries from Poland i ono naprawdę jest idealne! Jedyne co mogłam dodać od siebie, aby w pełni już dogodzić swoim kubkom smakowym to delikatnie zmodyfikować polewę. To wszystko co mogłabym zmienić. Więcej naprawdę się nie da!



Ciasto marchewkowe
foremka 27x27
Składniki:

Ciasto:
2 szklanki mąki
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia, sody i cynamonu
niecała łyżeczka soli
4 jaja
1 i 1/4 szklanki cukru
220ml oleju
1 i 1/4 szklanki marchewki
3/4 szklanki soku jabłkowego
garść posiekanych orzechów włoskich

Polewa
300g serka typu Philadelphia (ja użyłam almette)
3/4 szklanki cukru pudru
łyżeczka cukru waniliowego
odrobina soku z cytryny do smaku

Jaja ucieram z cukrem, najlepiej mikserem. Dodaję przyprawy, sodę, mąkę, olej i sok. Następnie marchew i orzechy. Masę rozłożyć na wysmarowanej masłem blasze.
Piec ok. 40 min w 180 st C. Nasz piekarnik nie daje się jednak w ogóle regulować więc posiadamy jedną jedyną temperaturę. Zwie się ona, stała gorąca:)
Polewę ucieram z serka i cukru pudru, dodaję cukier waniliowy i sok z cytryny. Smarują nią ostygnięte ciasto. Smacznego!

z miłości do kuchni francuskiej!

Antykwariat na Solcu to kolejne magiczne miejsce w moim życiu. Stosy książek tworzą w nim swoiste alejki a minięcie kogokolwiek pomiędzy nimi graniczy z cudem Patrząc na parę prowadzącą to miejsce przypomina mi się słynna ekranizacja książki Raya Bradbury’ ego "Farenheit 451" w reżyserii François'a Truffaut, wieczni tułacze walczący o słowo pisane. Ostatnio Karola mówiła, że wieczorami robiąc sobie herbatę w kuchni widzi ich z okna swojego mieszkania, krzątających się pomiędzy książkami. Czysta pasja!
No i tak ostatnio zaprowadziłam tam Izzy a sama wróciłam z kolejnymi zdobyczami pod pachą. Między innymi z "Domową Kuchnią Francuską" Halbańskiego z '79go roku. Moja fascynacja książką rosła w miarę czytania. W końcu w tamtych latach nie wszystkie produkty były dostępne a inwencja twórcza autora w swojej prostocie przekraczała moje najśmielsze oczekiwania. Wynotowałam sobie kilka przepisów. Zawsze mi się wydawało, że kuchnia francuska to szereg skomplikowanych receptur a tu proszę. Prostota w czystej formie na dziś. Za to jaki wyrafinowany smak :P

Gratin daufinois czyli Ziemniaki zapiekane z Delfinatu

Składniki:

1kg ziemniaków, osuszone obrać i pokroić w cienkie plasterki.
100g twardego sera
80g masła 
2 szklanki mleka pełnotłustego
2 ząbki czosnku
sól, pieprz i gałka muszkatołowa

Masło utrzeć z przeciśniętym przez praskę czosnkiem. Natrzeć nim naczynie żaroodporne. Następnie układamy warstwami ziemniaki, przesypując każdą warstwę utartym serem i przyprawiając świeżo mieloną gałką, solą i pieprzem. Po każdej warstwie posypać też kilkoma grudkami masła utartego z czosnkiem. Mleko podgrzać, ale nie zagotować. Zalać nim powoli zapiekankę, tak aby przykryło ziemniaki. Włożyć do dobrze nagrzanego piekarnika i piec bez przykrycia ok 90min. Wiem że to długo, ale chodzi o to aby jak najbardziej odparować mleko. Piec do momentu aż wierzch się zarumieni. 
Smacznego!

Widziałam ten przepis w różnych wersjach, z serem brie, gorgonzolą, śmietaną, ale to właśnie ta, najprostsza mnie uwiodła. Efekt poniżej :)
Na zdjęciu zapiekanka, Izzy i Pawek